Igrzyska Śmierci: Ballada ptaków i węży. Narodziny gwiazdy

Po przeciętnie przyjętym Kosogłosie seria Igrzysk Śmierci zniknęła z wielkich ekranów na osiem lat. Dzięki najnowszej produkcji zaliczyła jednak spektakularny powrót, który sprawił, że wciąż ma się ochotę poznawać świat wykreowany przez Suzanne Collins.

Jako nastolatek nie byłem wielkim fanem książkowych Igrzysk Śmierci. Pierwszą część wchłonąłem jak gąbka, ale później – dziwnym trafem okoliczności – kupiłem tom trzeci zamiast drugiego i nigdy nie miałem pokusy, aby ten błąd naprawić. Tym samym ominął mnie wielki boom na filmy będące adaptacją twórczości Suzanne Collins. Premierowa odsłona sprawiła, że wparowałem do kina, lecz kolejne gdzieś przemknęły, jednym okiem widziałem je na TVN-ie. Mimo tego coś we mnie drgnęło, gdy dowiedziałem się o premierze ekranizacji powieści Igrzyska Śmierci: Ballada ptaków i węży.

Moja fascynacja Donaldem Sutherlandem Coriolanusem Snowem była na tyle silna, że możliwość poznania jego wcześniejszych losów zawładnęła planami filmowymi na kilka dni. W tydzień nadrobiłem zaległości – W pierścieniu ognia okazało się udane, a finałowy cliffhanger zupełnie zaskoczył. Pierwszą część Kosogłosa wziąłem siłą rozpędu, a poważniejsze niestrawności pojawiły się dopiero przy drugim rozdziale Mockingjay. Niemniej dobrnąłem do brzegu i niezmiennie zachwycałem się Snowem, Effie Trinket, Caesarem Flickermanem oraz Plutarchem Heavensbee. Zachwycałem się też obsadą, która stanowiła dla mnie bodaj największą niespodziankę.

Mówi się, że Ojciec Chrzestny to jeden z najlepiej obsadzonych filmów w historii. Jasne, ale czy widzieliście, kto gra w Igrzyskach Śmierci?! To żart tylko połowiczny, bo nagromadzenie świetnych aktorów na metr kwadratowy przerosło moje oczekiwania. Kompletnie zapomniałem, czy raczej nie zdawałem sobie sprawy, kogo udało się zaangażować w tę serię. Tymczasem niczym karabin maszynowy wyrzuca ona siebie Donalda Sutherlanda, Elizabeth Banks, Jenę Malone, Natalie Dormer, Toby’ego Jonesa, Stanleya Tucciego, Jeffreya Wrighta, Josha Hutchersona, Woody’ego Harrelsona, Philipa Seymoura Hoffmana, Julie Moore, Lenny’ego Kravitza (Chryste Panie!), Mahershalę Aliego oraz, oczywiście, Jennifer Lawrence.

Część z nich siłą rzeczy występuje jedynie w rolach epizodycznych, ale są one zarysowane na tyle wyraziście, że zapadają w pamięci. Teraz mogę powiedzieć, że to samo zaserwowano w filmie Igrzyska Śmierci: Ballada…, gdyż znów zmagamy się z zatrzęsieniem mocnych nazwisk, które kreują równie mocne postaci. Tutaj nie ma miejsca na półśrodki, w całej serii na nieprzerysowanej powściągliwości eksponował się bodaj jedynie Seymour Hoffman. Reszta na ekranie faktycznie grała, posługiwała się kliszami, ale czyniła to na tyle sprawnie, że całość wypadała smakowicie. W wypadku najnowszego filmu z cyklu dostajemy to samo.

Burn Gorman znakomicie odnajduje się w roli twardego wojskowego. Hunter Schafer używa tych samych nici, co w Euforii, staje się nieomal ezoteryczna. Viola Davis wciela się w postać doktor tak ekspansywnie odrażającej, że pierwszy rzut oka (hehe) wystarczy, aby znać jej zamiary. Peter Dinklage to ponownie Tyrion na rauszu, czyli po prostu Tyrion, chociaż z mniejszą dawką ironii do całego świata. Jason Schwartzman zachwycił zaś jako protoplasta Caesara Flickermana, bo w roli „Lucky’ego” wali w komediowy bęben i zapewnia konieczną dawkę absurdu i patologii ukazującej moralną degradację Kapitolu. Wreszcie mamy niesamowicie śpiewającą i wyglądającą Rachel Zegler oraz Toma Blytha, czyli najlepszy wybór na młodego Coriolanusa Snowa. Aktorsko Igrzyska Śmierci: Ballada dowozi do oczekiwanego poziomu. Jeśli cokolwiek w tym względzie zawodzi, to raczej wynika to ze scenariusza.

Film opowiada o losach młodziutkiego Coriolanusa Snowa (Tom Blyth), który stara się odnaleźć w powojennej rzeczywistości Kapitolu. Kiedyś jego rodzina była bajecznie bogata, ale w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń zostało właściwie tylko potężne nazwisko. Snow od samego początku bytności na ekranie jest zatem pozerem, który lawiruje między kolegami z prestiżowej Akademii i niczym lew walczy o stypendium dziekańskie, aby pomóc babce, kuzynce oraz samemu sobie. Nagrody jest stosunkowo blisko, ale wtedy na główną scenę wkraczają Dr Volumnia Gaul (Viola Davies) oraz Casca Highbottom (Peter Dinklage). Informują, że w tym roku najlepsi studenci mogą co najwyżej dostać kopa, bo trzeba ratować Igrzyska Śmierci.

We wcześniejszych odsłonach cyklu przyzwyczajono nas do tego, że jest to impreza rozdmuchana, szalona i nieprzewidywalna. A tutaj? Bieda jak jasna cholera. Z okazji dziesięciolecia nikt nie odpala fajerwerków, bo kraj dalej zmaga się z koszmarami wojny, a same Igrzyska są po prostu arcynudne. 24 rekrutów z 12 Dystryktów walczy na małej arenie, na której nie ma się gdzie schować. Nic więc dziwnego, że Dr Gaul panikuje w związku z potencjalną startą intratnej i wpływowej pozycji. W związku z tym wspomniani adepci Akademii stają przed zadaniem zbudowania prestiżu, a przede wszystkim pompatycznej atrakcyjności zmagań. W tym celu przypisuje się ich do nowych pechowców, którzy mają zameldować się w Kapitolu, aby stoczyć walkę na śmierć i życie. Snow otrzymuje nakaz protekcji Lucy Gray Baird (Rachel Zegler) i tak zaczyna się jego droga na szczyt władzy, ale i moralny upadek.

Pomysł wyjściowy można uznać za naprawdę niezły. Snow był bodaj najbardziej tajemniczą postacią w serii Suzanne Collins, a jednocześnie podrzucano nam kolejne elementy układanki, która składała się w obraz okrutnego dyktatora. Teraz nasze spojrzenie stało się znacznie pełniejsze. Czy jest jednak satysfakcjonujące? Moim zdaniem tak.

Chociaż Snow początkowo przedstawiany jest jako bohater, którego możemy pokochać, to od pewnego etapu filmu postępuje zupełna demoralizacja. To zabieg prosty, ale w tym wypadku podparty konkretnymi działaniami i ich konsekwencjami. Reakcje Blytha są pochodną tego, co przeżyła jego postać. Wizja osaczającego świata, w którym trudno zaufać komukolwiek, znów wypadła przekonująco. Jesteśmy w stanie uwierzyć w każdą postawę głównego bohatera – zarówno wtedy, gdy wystawia serce na dłoni, jak i wtedy, gdy okazuje się postacią wyrwaną gdzieś z kręgów piekielnych.

Igrzyska Śmierci: Ballada… to przede wszystkim film młodzieżowy, ale raczej nie dla tej najmłodszej grupy nastolatków. Granica wieku powinna być dość wyraźnie zarysowana, bo twórcy ponownie nie patyczkują się z zabijaniem dzieci na ekranie. Chociaż scen gore brakuje, a masakra mogłaby być jeszcze bardziej dosłowna (gdzie się podziała krew?), to podczas seansu kilkukrotnie skrzywiłem się z obrzydzenia. Niemniej najważniejsze jest to, że opisywany film nie traktuje widza jak idioty. Jest dosłowny, ale nie jest prostacki. Operuje powszechnie zrozumiałymi środkami, lecz nie potrafię nie docenić przekazania, że największym zagrożeniem może okazać się zimnokrwisty karierowicz z ambicjami sięgającymi sufitu.

Problem mam w zasadzie tylko jeden.

Nie potrafiłem przejść obojętnie wobec tego, co wyprawiała postać Rachel Zegler w swojej pierwszej scenie. Nie będzie to wielkim spoilerem, jeśli zdradzę, że Lucy Gray Baird to niesamowicie utalentowana muzyczka. Szkopuł w tym, że od śpiewania nie potrafi się powstrzymać nawet w najczarniejszych momentach swojego życia. Traktuje je jako teatr, a każdą okazję czyni przedstawieniem.

Same warunki wokalne Zegler nie podlegają większej krytyce, jest w tej kwestii fenomenalna. Niemniej przyznaję, że wybuchnąłem stłumionym śmiechem, gdy pierwszy raz zaczęła śpiewać. W sytuacji zagrożenia życia nie wydała z siebie ani jednej fałszywej nuty. Dziarsko chwyciła za mikrofon i zaserwowała małe show, którego pewnie nie powstydziłby się wspomniany wcześniej Lenny Kravitz.

Taka sytuacja powtórzyła się w filmie raz jeszcze, co ponownie wybiło mnie ze świata przedstawionego. Igrzyska Śmierci: Ballada przez większość czasu skutecznie zadbały o zawieszenie niewiary, ale nie w tych dwóch krytycznych momentach. W związku z nimi miałem niezbywalne przeczucie, że produkcja poświęcona przyszłemu prezydentowi Panem zamienia się chwilami w wariację na temat Narodzin gwiazdy. Jest mentor, jest uczucie, jest tragedia, jest śpiewająca kobieta. A to przecież – i na szczęście – zupełnie różne filmy.

Piosenki czasami przejmują władzę nad całymi Igrzyskami. Oczywiście ich rola narracyjna jest niepodważalna, ale momentami czułem przesyt i pewną powtarzalność.

Trudno jednak odmówić tego, że z seansu wyszedłem bardziej niż zadowolony. Wpływ na moją ocenę miały nie tylko powyższe kwestie, ale też umiejętne odwołania do historii, które odbiorcy Igrzysk znali już wcześniej. Bywały łopatologiczne zagrania, ale bywały też chwyty bardzo zręczne. Nazwisko jednej z trybutek to nawiązanie do postaci wykreowanej przez Philipa Seymoura Hoffmana. Dowiadujemy się, dlaczego słowa do Drzewa Wisielców mają takie znacznie w Dystrykcie 12. Wiele powiedziano także w kwestii miłości Coriolanusa Snowa względem róż. Wreszcie ostatnia z popełnionych przez niego zbrodni jest doskonałym podprowadzeniem pod to, jak będzie działał w swojej dyktatorskiej przyszłości. Dzięki tym zabiegom nie tylko połechtano wracających do kina fanów, ale też powiedziano coś więcej o przedstawionym świecie.

Jednocześnie pozostało poczucie niedosytu. Jak bowiem doszło do wielkiej wojny? Jak powstały Dystrykty? Co dokładnie przydarzyło się ojcu Snowa? Igrzyska Śmierci: Ballada ptaków i węży udziela odpowiedzi na wiele pytań, ale też stanowi pretekst do zadawania kolejnych. To pozwala wierzyć, że ten dystopijny świat nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Ocena: 8/10

ŹRÓDŁA OBRAZU:

  • Igrzyska Śmierci Ballada ptaków i węży: materiały prasowe