Dwa gwoździe Tom 1. Świetne i polskie

Gdybym zdawał sobie sprawę, że polski komiks fantasy może być tak świetny, pewnie sięgnąłbym po niego wcześniej. Dwa gwoździe Tom 1 dobitnie pokazał, że powinienem był to zrobić. Chociaż opowieść to krótka, to zadziwiająco pełna.

Dwa gwoździe to rodzima seria komiksowa ukazująca się od 2020 roku. Za jej powstanie odpowiada autor przedstawiający się OttoIch, który pełni funkcję rysownika oraz scenarzysty. Publikacją zajęło się zaś Rebel, co przyjąłem z niemałym zaskoczeniem – do tej pory kojarzyłem to wydawnictwo jedynie z grami planszowymi oraz akcesoriami im poświęconym. Niemniej ten niespodziewany ruch oceniam jako strzał w dziesiątkę. Komiks jest to bowiem świetny, chociaż cierpi na pewne niedostatki, niekoniecznie związane z samą działalnością OttoIcha.

Już w pierwszym tomie zostajemy wrzuceni w sam środek historii, co od razu nasunęło mi pierwsze skojarzenia z Hellboyem Mike’a Mignoli. Autor serwuje nam bowiem opowieść o dwóch demonach słowiańskich – Leszym oraz Torngarsuku, które w wyniku postępującej chrystianizacji muszą usługiwać nowemu władcy piekieł. Sam pomysł wyjściowy jest już dość intrygujący, ale później jest jeszcze lepiej.

Dwa gwoździe okazują się bowiem ponownym opowiedzeniem znanych historii, lecz od nieco innej strony. Tak jak we wspomnianym Hellboyu trafiamy do świata zbudowanego dookoła wierzeń i podań, ale mającego swoje korzenie w rzeczywistości. Godny odnotowania jest przy tym fakt, że OttoIch nie bierze na tapet jakkolwiek wyświechtanych historii. Chociaż wykorzystane motywy są rozpoznawalne, to trudno postawić je w jednym szeregu z, załóżmy, Czerwonym Kapturkiem.

O spoilery w wypadku tego komiksu niezwykle łatwo, zatem ograniczę się do stwierdzenia, że w pierwszym tomie – zawierającym dwie historie – z jednej strony serwuje się nam opowieść o wiedźmie odcinającej przyrodzenia, zaś z drugiej poznajemy dalsze losy Charlesa Mallory’ego Hatfielda, czyli osławionego i sławnego zaklinacza deszczu, który nieomal zniszczył San Diego. Jak widać OttoIch sięga do kultury słowiańskiej i buduje dookoła niej, ale jego horyzonty wykraczają znacznie dalej, co stanowiło niezwykle miłe odkrycie.

Każda z historii jest podsumowywana przez bliżej nieokreślonego stwora, który zadomowił się na ostatniej stronie komiksu. Pełni on rolę przewodnika i kronikarza – w teorii Dwa gwoździe spokojnie obyłyby się bez tego, lecz ja doceniam jego obecność ze względów narracyjnych. Czytelnik może nie być świadomy pewnych nawiązań, natomiast dzięki tym krótkim występom zyskuje szansę, aby pewne kwestie doczytać i zrozumieć jeszcze lepiej.

W warstwie fabularnej trudno się do czegokolwiek przyczepić. Zabawa jest przednia, chociaż prosta, a momentami prostacka. Nie będę jednak krył, że humor zaserwowany w pierwszej opowieści sprawił, że pierwszy raz od dawna uśmiechnąłem się przy czytaniu komiksu. Żarty teoretycznie mogą obijać się nam o kostki, ale w gruncie rzeczy potrafią chwycić z zaskoczenia. Warunek jest jeden – tej historii należy dać się porwać, bo dzięki temu odkrywamy jej pełny potencjał.

Dwa gwoździe momentami oscylują gdzieś w rejonach dowcipów z Kapitana Bomby lub Egzorcysty, co należy chyba traktować jako pełen dowód uznania. Nie obraziłbym się, gdyby zręcznych dowcipów było jeszcze więcej, chociaż na docenienie zasługuje nie tylko przewrotna konstrukcja pierwszej opowieści, lecz cała relacja Leszego i Torngarsuka. Ich charaktery działają na zasadzie kontrastu, są przerysowane, ale jednocześnie akuratne do tego stopnia, że doskonale się uzupełniają. Po pierwszym tomie nabrałem ochoty na więcej i żywię nadzieję, że poziom zostanie utrzymany w kolejnych czterech częściach cyklu.

Na kilka słów docenienia zasługuje też kreska autora. Rozedrgany, nieco niechlujny styl wypada kapitalnie, a wariacja na temat wyglądu dwóch wspomnianych demonów jest zaskakująca. Zaskakująca jest też anatomia wszystkich postaci, gdyż takie kończyny mogą współpracować jedynie w sposób umowny. Wygląd w Dwóch gwoździach nie podlega jednak żadnej ocenie, a przynajmniej nie w tych kwestiach, jakich można się było spodziewać. Dzięki temu zawieszenie niewiary jest proste, świat wykreowany przez OttoIcha po prostu tak wygląda, a mnie to w zupełności pasuje.

Swoje robią też smaczki, których na zaledwie 56 stronach udało się zmieścić sporo. One również mają wpływ na mitologię historii o snujących się koszmarach. Leszy regularnie nosi cylinder, który nieudolnie chowa imponujące poroże, natomiast nad głową Torngarsuka cały czas goreje ogień piekielny.

Bardzo się cieszę, że Rebel postanowił wyjść z własnej strefy komfortu i zaufał autorowi niezależnemu, który nie ma ugruntowanego nazwiska (pseudonimu) na polskim rynku. Dzięki temu więcej osób może się zapoznać z twórczością OttoIcha i wejść w ten absurdalny, pokrętny i zabawny świat. Powód do narzekań mam w gruncie rzeczy tylko jeden.

Samo wydanie – delikatnie mówiąc – nie zachwyca. Chociaż papier jest naprawdę niezłej jakości, to ubolewam nad sam okładką. Grafika początkowa zasługiwała chyba na nieco większe docenienie. Oprawa jest zbyt cienka, łatwo się łamie i rysuje. Nie sugeruję oczywiście, żeby 56 stron komiksu okalać od razu twardą okładką, ale można było nieco nad nią popracować, chociaż pewnie wiązałoby się to z wyższą ceną na rewersie.

Kto wie – może kiedyś Rebel zdecyduje się na wydanie zbiorcze z poprawionymi drobiazgami. Chociaż jestem dopiero po pierwszej odsłonie cyklu, to już wiem, że przyjąłbym je z przyjemnością. Dwa gwoździe Tom I przyjąć warto.

Ocena: 8/10

ŹRÓDŁA OBRAZU:

  • Dwa-gwozdzie_page13: materiały prasowe
  • Dwa-gwozdzie_okladka: materiały prasowe